Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 02.djvu/117

Ta strona została uwierzytelniona.

to dziwne biuro zaimprowizowane z beczki, tuż pod bokiem Kotuzowa, śmiechy kozaków pod oknami, wszystkie te szczegóły, przekonywały Andrzeja, że zaszło coś niezwykłego a najfatalniejszego.
Zasypał też pytaniami, towarzyszącego mu adjutanta:
— Zaraz książę... po porządku — uśmiechnął się tamten. — Więc... Bagrationowi polecono rozlokowanie wojska...
— A kapitulacja?
— Nie istnieje... przygotowują się do stoczenia bitwy...
Książę Andrzej puścił się ku drzwiom do izby obok, zanim jednak wszedł do środka, na progu ukazał się Kotuzow, z swoim nosem orlim, z policzkami pełnemi i odstającemi. Andrzej znalazł się naprzeciw niego, o krok zaledwie. Główno-dowodzący patrzał jednak na Bołkońskiego jakby go wcale nie poznawał. Po spojrzeniu zamglonem, nieokreślonem, jego oka jedynego, można się było domyśleć z łatwością, że tak go zajmują wyłącznie troski ciężkie i kłopoty, iż po za tem kołem zaklętem, świat zewnętrzny, przestał prawie istnieć dla niego.
— Skończone? — spytał Kozłowskiego.
— Natychmiast! wasza Ekscellencjo...
Za Kutuzowem szedł Bagration. Wzrostu małego, chudy jak szczypa, młody jeszcze, twarzą przypominał typ wschodni. W jego rysach wybitnych, czytało się spokój i niezłomność.
— Ekscellencjo!...
Książę Andrzej podał dużą kopertę Kotuzowowi, z głębokim ukłonem.
— Ah! z Wiednia?... dobrze...