Był nim książę Andrzej. Pierwszym przedmiotem, który go uderzył, gdy wstąpił na płaszczyznę, był koń, z nogą urwaną. Krew buchała z niego strugą szeroką; biedak rżał żałośnie, obok swoich towarzyszów stojących dotąd w zaprzęgu. Nieopodal leżało kilku ludzi zabitych.
Przelatywały mu po nad głową z świstem złowrogim, kule armatnie, jedna za drugą. Za każdym razem czuł dreszcz przebiegającą od głowy do stóp. Sama myśl jednak, że mógłby się bać czegokolwiek, pomogła mu odzyskać odwagę. Zsiadł wolno z konia, wśród dział, i na miejscu rozkaz odraportował. Postanowiwszy w duchu, że muszą działa wycofać w jego obecności, choćby pod gradem kul nieprzyjacielskich, pomagał dzielnie Tonszynowi, przeskakując trupy rozciągnięte na ziemi.
— Przed chwilą odwiedziła nas jakaś matadora, ale uciekła jeszcze prędzej — zaśmiał się jeden z kanonierów. — Nie tak, jak wasza miłość — dodał patrząc z podziwem na Andrzeja.
Bołkoński nie zamienił dotąd jednego słowa z Tonszynem. Zatrudnieni obydwaj, zdawali się nie widzieć wcale jeden drugiego. Skoro im się udało wsadzić działa na przodki, zaczęli zjeżdżać z góry, zostawiwszy na miejscu jedno działo zagwożdżone a drugie pęknięte.
— Do zobaczenia — zawołał Andrzej.
I wyciągnął rękę do kapitana.
— Do zobaczenia, mój drogi przyjacielu! moja dobra, najmilsza duszyczko!
Tonszynowi, gdy żegnał księcia Andrzeja, oczy zaszły łzami, sam nie wiedział dla czego?