Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 02.djvu/53

Ta strona została uwierzytelniona.

kazał zbudować. Co za miejsce cudowne, malownicze! Cóż panowie? Nie jecie więcej?
— Dzięki stokrotne, książę! — odrzucił jeden z oficerów. Tytułował on Neświckiego księciem, chociaż ten był tylko kniaziem, a tytułował go tylko za gościnność z jaką podejmywał ich jeden z matadorów należących do świty Kotuzowa.
— Rzeczywiście, uroczy krajobraz! — potwierdził inny. — Objeżdżając park w około w czółnie, ujrzeliśmy dwa wspaniałe jelenie i kilka danieli.
— Widzi książę — ów pierwszy namyślił się, i mówił z ustami pełnemi, zjadając jeszcze jeden pasztecik — nasza piechota, jest już na drugim brzegu. Ot! tam, po za wioską, na owej małej łączce, trzech z nich coś wloką. Uprzątną oni prędko park ze zwierzyny! — wybuchnął śmiechem.
— Oho! tych łobuzów nie trzeba uczyć takich figlów! — zaśmiał się Neświcki, wkładając pół pasztecika, w swoje usta trochę za szerokie, ale pięknego rysunku, barwy purpurowej i wilgotnawe, jakby po namiętnym pocałunku. — Co do mnie, radbym tam się dostał! — wskazał ręką na wieże klasztoru w dali majaczące, u szczytu góry, a oczy błysnęły mu jak u kota, przez pół się przymykając. — Czy nie byłoby to czemś rozkosznem, powiedzcież sami panowie, wpaść pomiędzy te tam zakonniczki! Dałbym chętnie pięć lat życia za te delicje... mówią że tam są prawie same Włoszki a niektóre mają być prześliczne!
— A jak byłyby nam rade! — zażartował inny śmiel-