Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 02.djvu/67

Ta strona została uwierzytelniona.

wyglądał szczęśliwy i zadowolony, jak student, gdy jest pewny że zda egzamin dojrzałości „z odznaczeniem“, w obec licznie zebranej publiczności. Patrzał wesoło, bez cieniu trwogi, z miną junacką na towarzyszów, biorąc niejako na świadków, że zachowuje spokój zupełny w obec ognia nieprzyjacielskiego. Jednak i na jego czole dotąd gładkiem, bez troski, zarysowała się bruzda mimowolna, świadcząca, że i on doznaje wrażenia nowego, które całej fizjognomji nadaje wyraz poważniejszy, robiąc starszą najmniej o lat dziesięć.
— A tam kto tak salutuje każdą kulę? Hej! Mironow! to nie wypada młodzieńcze! Popatrzno mi prosto w oczy! — zawołał Denissow, który nie mogąc ustać na miejscu, objeżdżał w koło szwadron jak w maneżu.
Denissow nie zmienił się ani na włos. Oczy mu błyszczały, nos zadarł do góry, wyszczerzył białe i ostre zęby, w ręce małej ale silnej, trzymał rękojeść pałasza, drugą kierował wprawnie swoim ognistym i niesfornym arabczykiem. Był to on, taki sam, jak dnia każdego, a raczej każdej nocy, po wypróżnieniu dwóch butelek. Był tylko jeszcze bardziej czerwony. Nagle wyrzucił w tył głowę kędzierzawą, na wzór ptaka gdy pije, wspiął ostrogami bez miłosierdzia swego dzielnego beduina, i popędził jak wicher ku lewemu skrzydłu. Tu głosem zachrypniętym, wydał rozkaz, żeby każdy oglądnął pistolety. Następnie zwrócił się do Kirsteina, który zbliżał się stępo, na klaczy starej i nader spokojnej.
— I cóż będzie dalej? — spytał nowoprzybyły, serjo jak zawsze ale z wzrokiem błyszczącym. — Czy mamy