dością świstu kul przelatujących mu ponad głową. Padło jeszcze kilku żołnierzy.
— Hurra! — zawołał podnosząc ciężki sztandar z wysiłkiem. Biegnąc naprzód, był przekonany, że cały pułk pójdzie za nim. I rzeczywiście puścili się jego śladem jeden... drugi żołnierz, wreszcie cały tłum wyprzedzając go nawet. Podoficer porwał sztandar, od którego drżało ramię Bołkońskiego. Zabito go jednak w tej samej chwili. Po raz drugi dźwignął Bołkoński sztandar z ziemi, lecąc dalej w stronę rosyjskiej baterji. Widział przed sobą rosyjskich artylerzystów. Jedni bili się, drudzy opuszczali swoje armaty biegnąc naprzeciw niego. Widział piechurów francuzkich łupiących konie rosyjskie i zwracających ku żołnierzom ich własne działa. Był już tylko o jakich dwadzieścia kroków od baterji. Kule padały jak grad w koło niego, wszystkich zmiatając. On jednak miał wzrok wlepiony w baterją. Spostrzegł rudego artylerzystę, z czapką na oczy nasuniętą, jak wydzierał z rąk Francuzowi swój własny wycior. Widział najwyraźniej, z jaką zaciętą nienawiścią walczyli z sobą nawzajem. Zapamiętali w gniewie, nie zdawali sobie może nawet sprawy dokładnej z tego co czynią.
— Jacy oni dziwni! — pomyślał Bołkoński. — Dla czegóż artylerzysta nie ucieka, skoro nie ma już broni? Dla czego nie dobije go Francuz, broń posiadający? Nie zdoła uciec biedaczysko! Francuz przypomni sobie na czas, że trzyma dotąd karabin w ręce.
Nadbiegł rzeczywiście drugi Francuz na pomoc pierwszemu i miał się rozstrzygnąć los artylerzysty, który tymczasem wyrwał był wycior z rąk przeciwnika. Nie
Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 03.djvu/165
Ta strona została uwierzytelniona.