— Masz go, ot tam! — odrzucił Borys wskazując ręką na wielkiego księcia Konstantego, o jakich sto kroków od nich. Siedział on na koniu, w mundurze gwardji konnej, z głową wciśniętą w ramiona, z brwiami groźnie ściągniętemi. Wrzeszczał w niebogłosy, wywijając pięściami do oficera austrjackiego, który stał przed nim pomieszany i blady jak ściana.
— Ależ to wielki książę, ja zaś szukam Kotuzowa, lub samego cara — rzekł Rostow jadąc dalej.
— Hrabio! hrabio! — zawołał Berg na niego — pokazując mu rękę prawą owiniętą w chustkę, która cała krwią przesiąkła. — Zraniono mnie w dłoń, a jednak nie opuszczam szeregów. Popatrz tylko hrabio kochany, jestem zmuszony trzymać szpadę w lewej ręce! W moim bo rodzie wszyscy „von Berg“ byli rycerzami „bez bojaźni i bez zarzutu!“ — dodał po francuzku.
Jeszcze mełł językiem Berg gadatliwy jak sroka, kiedy Rostow, już był tak daleko, że nie mógł wcale dosłyszeć jego przechwałek.
Przejechał przez jakieś pole puste zupełnie. Aby nie narażać się na pociski nieprzyjacielskie, zdążał ku linji wyciągniętej przez rosyjską rezerwę, oddalając się coraz bardziej od głównego punktu działania. Naraz tuż przed nim, a w tyle po za wojskiem rosyjskiem, w miejscu, gdzie nie można się było wcale spodziewać obecności Francuzów, usłyszał żwawą strzelaninę.
— A toż co znowu? — pomyślał strwożony. — Czyżby nieprzyjaciel napadł nas z tyłu?... Czyste niepodobieństwo!... — Choć sam sobie perswadował, ogartywał go przestrach zabobonny, na myśl o tak fatalnym końcu
Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 03.djvu/172
Ta strona została uwierzytelniona.