Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 04.djvu/210

Ta strona została uwierzytelniona.

odjazdem Denissowa. Gdy zbudził się pod wieczór, dowiedział się z najwyższem zdumieniem, że jego przyjaciel nie wrócił dotąd. Czas był piękny, dwóch oficerów i jeden junker grali w swajkę, przyłączył się więc do nich. Wśród gry, zobaczyli stado wołów i wozy z żywnością, eskortowane przez kilkunastu huzarów, na koniach chudych jak szkielety. Gdy przybyli do obozu, otoczyli ich natychmiast kamraci.
— Otóż i prowianty! — zawołał Rostow — a Denissow tak już w głowę zachodził...
— To będą mieli bal nasi biedni żołnierze — dodał któryś z oficerów.
Denissow zjawił się na samym końcu. Obok niego jechali konno dwaj oficerowie od piechoty. Wszyscy trzej żywo rozprawiali.
— Przestrzegam pana rotmistrza, że z tego może być wielka awantura! — krzyczał jeden, chudy, małego wzrostu, okrutnie rozsierdzony.
— A ja zapowiadam z góry, że nie oddam i kwita!
— Odpowiesz za to przed sądem rotmistrzu, to rabunek na gładkiej drodze!... odbić konwój z żywnością, swojemu własnemu wojsku! Nasi żołnierze od dwóch dni nic nie jedli!
— Moi huzary nie mają co na ząb włożyć od dwóch tygodni!
— Rozbój, czysty rozbój, odpowiesz za to rotmistrzu! Opamiętaj się póki czas! — Kapitan od piechoty groził głos podnosząc.
— Odczepże się odemnie raz kapitanie! — Denissow krzyknął nie posiadając się z gniewu. — Tak jest, ja