Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 04.djvu/216

Ta strona została uwierzytelniona.

tak przez wojsko rosyjskie, jak i przez oddział francuzki. Widok miasteczka robił wrażenie o tyle smutniejsze i bardziej ponure, że w około pola i lasy zieleniły się bujną roślinnością, ciesząc i wabiąc wzrok ku sobie. Tu zaś uderzały jedynie domy na pół rozwalone, ulice zasłane gruzami, mieszkańcy w łachmanach i żołnierze pjani, lub słaniający się z nóg w skutek choroby.
Dom murowany z kamienia, w którym okna trzymały się jako tako i szyby tylko przez pół powybijano, otoczony sztachetami, nosił nazwę szpitalu. Kilku żołnierzów z członkami obandażowanemi, wybladli i z twarzami obrzękłemi, to snuli się, mogąc zaledwie utrzymać się na nogach, to siedzieli przed budynkiem na ławkach, grzejąc się w słońcu.
Zaledwie wszedł do środka, Rostow uczuł pewne łaskotanie i dławienie w gardle, ostremi wyziewami szpitalnemi. Rozchodziła się woń apteczna, a co gorsza odór zabijający ciał gnijących. Spotkał na schodach lekarza pułkowego z fajką w ustach, za którym szedł chirurg wojskowy:
— Nie mogę przeciąć się na dwie połowy — lekarz mruczał niecierpliwie, wzruszając ramionami. — Zaczekam na ciebie wieczorem u Makara Aleksjewicza. Rób co możesz. Czyż to nie wszystko jedno?
— Kogo żąda widzieć wasza miłość? — spytał lekarz Rostowa, spostrzegłszy go. — Po co szukacie samo chcąc tyfusu, gdy was ominęły szczęśliwie kule nieprzyjacielskie?... Tu panuje najstraszliwsza zaraza.
— Jakto? — spytał Rostow.
— Tyfus już nie dziesiątkuje, ale zabiera nam więk-