Po za korytarzem było trzy pokoje jeden za drugim, przeznaczonych wyłącznie dla oficerów. Tam były łóżka, na których chorzy bądź leżeli, bądź siedzieli, jeżeli znajdowali się w rekonwalescencji. Kilku przechadzało się nawet w szlafrokach i pantoflach. Pierwszym, który spostrzegł wchodzącego Rostowa, był człowiek chudy i wzrostu nader małego. Ucięto mu lewe ramię, i rękaw zwisał próżny. Na głowie miał czapeczkę bawełnianą, w zębach trzymał fajeczkę na krótkim cybuszku. Ten przemierzał pokój w szerz i wzdłuż. Spojrzał na Rostowa, starając się przypomnieć, gdzie i kiedy widział go już.
— No, no! — zaśmiał się serdecznie. — „Góra z górą się nie zejdzie, a człowiek z człowiekiem zawsze!“... To ja Tonszyn, który zabrał cię był panie oficerze tam, pod Schöngraben. Widzisz pan? — potrząsł próżnym rękawem. — Odkroili mi kawałeczek!... Szukasz Denissowa?... To mój sąsiad najbliższy!... Proszę tędy... — i zaprowadził go do pokoju obok, gdzie słychać było śmiechu wybuchy.
— Że też im nie odpadnie ochota raz na zawsze — Rostow pomyślał — do żartów i śmiechów? Nie mógł dotąd zapomnieć owego trupa nie sprzątnionego, owych dzikich spojrzeń przeszywających go na wskroś i owego fetoru straszliwego ciał w rozkładzie.
Denissow z głową ukrytą pod kołdrą, chrapał w najlepsze, pomimo że była już dwunasta w południe.
— Ah! to ty Mikołuszka! dzień dobry! dzień dobry!
Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 04.djvu/221
Ta strona została uwierzytelniona.
XXXIV.