woniało, zieleniło się na wyścigi, słowiki odrzucały jeden drugiemu trele miłosne.
Zdaje mi się, że był tu gdzieś niedaleko dąb stary, który mnie rozumiał — pomyślał Andrzej, patrząc mimowolnie w lewo, znęcony pięknością drzewa, którego szukał. Jakież było jego zdziwienie, gdy ujrzał starucha najzupełniej przeobrażonego. Bujał w niebo pyszną zieloną koroną, bujną, rozkoszną, która chwiała się wiatrem kołysana. Przez gęste konary przedzierały się blaski słoneczne, złocąc gdzie niegdzie jego pień omszały. Nie widać na nim było ani suchych, pokrzywionych potwornie gałęzi, ani ran i skaleczeń. W jego wyglądzie nie było również ani goryczy zawodu, ani smutku ponurego. Wszystko to znikło bezpowrotnie, pod wpływem młodej, wiosennej szaty. Trzeba było rzeczywiście spytać się spojrzawszy na starucha: czy to on własnemi sokami, żywi te liście, okrywające go cudowną zieloną kopułą?
— A więc to naprawdę ten sam dąb stetryczały? — wykrzyknął Andrzej sam do siebie, czując w sercu radość bez granic. I on zatem może jeszcze odmłodnieć, i dla niego może druga wiosna zakwitnąć. Wspomnienia najmilsze, najrozkoszniejsze i bolesne zarazem, zaczęły przesuwać się mu po przed oczy. Zobaczył ów cudowny błękit z pod Austerlitz, wyrzuty bolesne na martwej twarzyczce swojej żony, przypomniał sobie rozmowę z Piotrem na promie, młodą dzieweczkę, oczarowaną pięknością nocy księżycowej. Widział i ową noc, ów księżyc wszystko utkwiło niezatarcie w jego pamięci. — Nie, nie! — pomyślał w głębi duszy. — Życie moje nie może
Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 05.djvu/14
Ta strona została uwierzytelniona.