— Już książę odchodzisz? Gdzie się tak spieszysz? — spytał grzecznie Sperański.
— Obiecałem się na cały wieczór.
Obaj umilkli, a książę Bołkoński, mógł się teraz dobrze przypatrzeć, tym oczom szklannym i nieprzeniknionym. Jak on też mógł tak zaślepić się i tyle rzeczy nadzwyczajnych oczekiwać od tego człowieka? To było śmiesznem po prostu, a śmieszność (powiada Francuz) jest gorszą od występku...
Takie myśli wirowały w głowie przez drogę, a w uszach dźwięczał mu ciągle nienaturalny śmiech Sperańskiego.
Zdziwił się i zastanowił nad tem głęboko, wróciwszy do domu, jak mu się teraz przedstawiają w świetle zupełnie odmiennem, owe cztery miesiące spędzone w Petersburgu. Przypomniał sobie, ile trudów i wysileń nadludzkich kosztowało go i przez jak długi szereg przeszkód przechodził, zanim zdołał przepchać swój memorjał w sprawie ulepszenia wojskowego regulaminu. W końcu jego projekt odrzucono, przyjmując wypracowanie o wiele słabsze pod każdym względem, ale przypolecone komisji przez cara! Przypominał sobie i owe posiedzenia komisji (Berg także w niej zasiadał). Czytano pobieżnie punkt po punkcie, nie zastanawiając się nad niczem do gruntu. Wstydził się sam siebie, że mógł poświęcić tyle miesięcy pracy tak żmudnej i bezowocnej. Czyż nie lepiej było zostać na wsi, i tam w czyn wprowadzać, tak jak dotąd robił, owe — „Prawa dla uciśnionych?“