— Czyżbym na prawdę przestała być godną miłości księcia Andrzeja? — pytała się wyśmiewając natychmiast własne obawy. — Jakam ja głupia, żeby też zaprzątać sobie głowę podobnemi bzdurstwami!... Nie stało mi się nie wcale. Mojej winy nie ma w tem zupełnie, bo niczem nie wywołałam podobnych myśli i chęci!... Nikt o tem się nie dowie, i ja go więcej w życiu nie zobaczę! Jasne jak słońce w południe, że ja nie mam sobie niczego do wyrzucenia, i że Andrzej może mnie kochać, taką, jaką jestem... Jaką jestem?... Jakąż ja jestem właściwie? Mój Boże! dla czegóż jego tu niema? — W ten sposób próbowała uspokoić głos sumienia, ale instynkt tajemny ostrzegał ją, i nasuwał nowe wątpliwości i skrupuły. Czuła pomimo woli i chęci, że czystość jej miłości dla narzeczonego, ulotniła się bezpowrotnie, a jej wyobraźnia rozbujała, przypominała jej co chwila jakieś szczegóły jej rozmowy z Kurakinem, każdy rys jego twarzy, każdy ruch, i ten uśmiech pełen pokus, człowieka pięknego niewypowiedzianie, a natrętnego i zuchwałego, który śmiał z taką poufałością, uścisnąć jej ramię.
Ojciec wysłał Anatola z Petersburga, gdzie wydawał rocznie do dwudziestu tysięcy rubli, nie licząc drugie tyle długów zaciągniętych tu i owdzie, o których spłacenie wierzyciele dopominali się u ojca natarczywie.