— Do czegóż więc chciałaś doprowadzić? — odrzuciła Marja Dmytrówna, tracąc również z gniewu krew zimną i równowagę. — Czyż cię kto zamykał na dwa klucze? Któż ci bronił widywać się z nim uczciwie, jak Bóg przykazał, u mnie, pod moim dachem?... Dla czegóż miał cię wykradać w nocy, niby pierwszą lepszą cygankę? Sądzisz za tem, że nie dopędzonoby was, i nie rozłączono?... Co do niego, to prosty hultaj, łotr na wielki kamień!
— Wart więcej, niż wy wszyscy. Gdybyście nie były mi przeszkodziły... Boże, Boże! po co to wszystko się stało? Idźcież sobie przynajmniej, idźcie, niech choć na was nie patrzę — szlochała, załamując ręce w rozpaczy bezsilnej, w jaką zwykli wpadać tacy, którzy czują w głębi serca, że są sami sprawcami swojej niedoli.
Marja Dmytrówna próbowała ją uspokoić, ale Nataszka krzyknęła głosem rozdzierającym, padając nazad na szezląg.
— Wyjdźcież raz przecie... pogardzacie mną, a ja was... nienawidzę.
Marja Dmytrówna nie zważając na nic, prawiła jej dalej kazanie, powtarzając jak jest niezbędnem zatajenie przed ojcem tego całego skandalu i że nikt się nie dowie o niczem, byle ona nie zdradziła się i nie wyrwała z czem niepotrzebnie. Nataszka milczała zawzięcie. Przestała płakać, tylko dreszcze wstrząsały nią raz po raz.
Marja Dmytrówna wsunęła jej na odchodnem puchową poduszkę pod głowę, okryła starannie i otuliła dwiema kołdrami z łóżka wziętemi, sądząc że znużenie weźmie górą nad wszystkiem i uśnie w końcu. Nie usnęła jednak.
Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 06.djvu/220
Ta strona została uwierzytelniona.