po pod murowane sklepienie. Obok Pawełka stała jakaś gruba, czerwona kumoszka, lokaj wygalonowany i stary żołnierz o kuli; zaczynał się niecierpliwić, i spróbował postąpić naprzód, nie czekając aż przejadą wszystkie powozy. Aby sobie drogę utorować, pchnął silnie ową tęgą chłopkę, stojącą najbliżej niego.
— Ejże! a toż co znowu mój paniczu?! — nabrała go z góry rozsierdzona baba — Widzicie go! Nikt się nie rusza, a ten szmermel będzie się pchał naprzód!
— Jeżeli trzeba walić ludzi pięściami, żeby sobie zrobić miejsce, to na taki koncept i ktoś więcej potrafi się zdobyć! — mruknął lokaj uderzając tak silnie w kark Pawełka, że zatoczywszy się upadł jak długi o dwa kroki dalej, w kąt, z którego wydobywały się wonie natury więcej niż podejrzanej.
Biedny dzieciak otarł na prędce twarz zlaną potem, podniósł zmięty i przepocony kołnierzyk, o ile się dało, i pytał się w duchu z trwogą śmiertelną, czy tak sponiewierany i zbłocony, będzie mógł dostać się do cara? Było czystem niepodobieństwem, w obec jego słabych sił, wydobyć się z tej pułapki, i poprawić cokolwiek ubiór na sobie. Mógłby był udać się o pomoc do pewnego jenerała, dobrego znajomego rodziców, którego powóz otarł się prawie o niego. Jenerał nie zwrócił sam uwagi na malca biednego, a Pawełkowi zdawało się, że byłoby poniżej jego męzkiej godności, wzywać kogokolwiek na ratunek. Tak więc pozostał w tłumie zrezygnowany i poddając się smutnemu losowi!
Nakoniec tłum ruszył się unosząc z sobą i Pawełka. Tak dostał się na duży plac, zapełniony ciekawymi.
Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 07.djvu/131
Ta strona została uwierzytelniona.