dają wszyscy tacy wystraszeni? — pytała w duchu. — Nie potrzebuję nikogo... Co oni tam robią?...
W ojca sypialni okna były na oścież pootwierane i zalewały ją blaski słoneczne. Struchlała, nie zastawszy tam owego pomroku, panującego zwykle w pokoju ciężko chorych. Kilka kobiet służebnych otaczały łóżko. Cofnęły się, ją spostrzegłszy, odsłaniając twarz ojca z wyrazem surowym, ale dziwnie spokojnym i uroczystym; z wyrazem śmierci... Stanęła jak wryta.
— Nie, nie! on nie umarł! — krzyknęła przeraźliwie.
Starając się zapanować nad trwogą mrożącą krew w żyłach, pochyliła się nad zmarłym, przykładała usta do jego czoła. Na to jednak dotknięcie drgnęła i w tył odskoczyła. Uleciała gdzieś nagle czułość niewymowna, która przed chwilą serce jej rozpierała. Ustąpiła przed uczuciem wstrętu i lęku nieokreślonego, ale który zapanował wszechwładnie w jej duszy.
— Nie ma go już, nie ma! a natomiast widzę przed sobą coś strasznego, lodowatego, tajemniczego, co mi krew ścina i odtrąca od siebie! — szeptała bezprzytomna. Nareszcie zakrywając sobie twarz dłońmi, z krzykiem serce rozdzierającym padła zemdlona w objęcie lekarza, który szedł za nią, oka z niej nie spuszczając...
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
W obecności lekarza i Tykona, kobiety służebne zajęły się zwłokami, według odwiecznego zwyczaju. Umyły całe ciało, a następnie ubrały w mundur jeneralski, przyozdobiony mnóstwem dekoracji. Trumna znalazła się jakby na zawołanie, jeszcze tego samego wieczora. Tem wszystkiem, smutnem, a niezbędnem, zajął się lekarz z mar-