W jednej li kwestji objawił zdanie stanowcze, gdy mu jenerał służbowy podał akt sądowy, dotyczący szkód i zniszczenia, dokonanego przez maroderów. Właściciel żądał w tym akcie odszkodowania. Kutuzow miał go podpisać własnoręcznie. Skosili byli temu właścicielowi owies jeszcze zielony i łąkę na furaż dla koni. Kutuzow zagryzł usta, i potrząsł głową niechętnie:
— W ogień! w piec! z tym całym kramem! — krzyknął. — Niech koszą zboże, niech się grzeją przy czem mogą! Nie pochwalam tego i nie nakazuję, nie jest atoli w mojej mocy przeszkodzić czemuś podobnemu, ani też nie mam funduszów, żeby płacić poszkodowanym... Gdzie drwa rąbią, tam trzaski lecą... na wojnie, jak na wojnie!...
Raz jeszcze przebiegł raport oczami:
— Oh! — mruknął z cicha. — Ta nieznośna, zabijająca drobiazgowość niemiecka!
— Wszak już wszystko, nieprawdaż? — dodał Kutuzow podpisawszy ostatni papier. Wstał z wielkim wysiłkiem, wyciągnął szyję pofałdowaną i wszedł w głąb domu.
Popadja, płonąc szkarłatem z nadmiaru wzruszenia, porwała tacę czemprędzej, na której był chleb i sól, dygnęła niziuteńko przed Kutuzowem i podała mu na znak serdecznego powitania. Starzec mrugnął ku niej pożą-