młodziutki rekrut, zdawał się nie mieć już w sobie ani kropli krwi, tak był straszliwie blady i taką miał twarz chudą i zbiedzoną. Ten patrzał na Piotra, z uśmiechem słodkim i z wyrazem dziwnie bolesnym w ustach drgających od bólu. Twarzy trzeciego, który leżał rozciągnięty na spodzie wozu, nie można było zobaczyć. Spiewacy poprzedzający pułk konnicy, otarli się teraz o wozy, nucąc wesołe piosneczki, którym wtórował odgłos dzwonów w cerkwi. Promienie słoneczne złociły i ożywiały cały krajobraz. Tam jednak, gdzie góra rzucała cień, w koło Piotra i wozu z trzema rannymi, było ciemno, chłodno i ponuro. Żołnierz z twarzą spuchniętą spojrzał koso i niechętnie na śpiewaków.
— Ho, ho, eleganciki! — mruknął z gorzkim wyrzutem.
— Widziałem ja dziś co innego, niż żołnierzy... widziałem cały tłum chłopstwa, który naprzód pędzono, niby trzodę bydła — przemówił woźnica, oparty o wasąg, ze smutnym uśmiechem. — Teraz tam wszystko jedno... chłopstwem chcą ich odepchnąć... Trzeba raz z nimi zrobić jakiś koniec!...
Pomimo niejasności tych kilku słów bez ładu i składu, Piotr zrozumiał, o co idzie mówiącemu i głową skinął potwierdzająco.
Pułk przejechał nareszcie. Drogę oczyszczono. Piotr mógł zejść z góry i wsiąść do powozu. Oglądał się tu i owdzie, czy nie zobaczy kogo znajomego, z kimby mógł rozmówić się po trochę. Spotykał jednak samych wojskowych, broni rozmaitej, nieznanych mu zupełnie. Ci przypatrywali się cywilowi ze zdziwieniem. Nakoniec
Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 08.djvu/12
Ta strona została uwierzytelniona.