— Odszukaliście zatym Baryń, waszych ludzi? — spytał jeden.
— Skoro tak, żegnamy was Piotrze Cyryłowiczu.
— Żegnamy! — powtórzyli wszyscy trzej.
— I ja was żegnam, dziękując serdecznie za wszystko! — Piotr przemówił odchodząc. — Możeby im dać co za to? — pomyślał sięgając ręką do kieszonki w kamizelce. — Nie... toby się nie godziło, płacić pieniędzmi za ich poczciwość! — usłyszał jakiś głos wewnętrzny. Ponieważ w oberży nie było gdzie szpilki wetknąć, tak była ludźmi zapchana, Piotr położył się po prostu w swojej karecie podróżnej.
Zaledwie dotknął się głową poduszki w karecie, zasnął twardo. W śnie powtórzyły się wszystkie obrazy widziane podczas bitwy, olśniewając go dziwną jasnością i dokładnością. Przejęła go na nowo trwoga śmiertelna i podniósł z mozołą powieki ociężałe. W koło niego cisza panowała. Stał jeden jedyny luzak oficerski w bramie oberży, rozmawiając półgłosem z jego woźnicą.
— Dzięki Bogu, że już po bitwie! — pomyślał. — Co to za rzecz okropna taki strach, jakiegom ja doświadczył! A jaki to wstyd dla mnie, żem się nie mógł w tem przezwyciężyć!... Oni jednak byli spokojni i niewzruszeni do końca!... Miał na myśli żołnierzów w o-