łaskawie, jak się nazywa ta wieś przed nami? — zapytał najgrzeczniej.
— Borodyno — odpowiedział tak samo uprzejmie zapytany, uszczęśliwiony, że może z kimś trochę pogawędzić.
— Gdzież jest nasza armja, jeżeli wolno wiedzieć?
— Ależ tam... trochę dalej... no! a Francuzi... także nieopodal...
— Gdzież?... Gdzie?... — badał Piotr.
— Oh! widać ich przecież doskonale... Można rozróżnić gołem okiem, nieledwie barwy ich mundurów... — Po tych słowach kapitan wyciągnął rękę wskazując na lewy brzeg rzeki: Moskwy i Kołoczy. Twarz jego pochmurniała w tej chwili, przybierając wyraz powagi prawie uroczystej. To samo zauważył był już dawniej Piotr, u tych wszystkich wojskowych rosyjskich, których pytał o cokolwiek.
— Aha!... Tam są zatem Francuzi?... A tam? — dodał Piotr wskazując na wzgórek tuż nad prawym brzegiem rzeki...
— Tam?.. No! armja nasza...
— Nasi, Rosjanie? Tak blisko?... A jeszcze dalej?...
Wskazywał na płaszczyznę, trochę bardziej oddaloną, na której grzbiecie rozsiadła się była spora osada. Niby w mrowisku, poruszały się tam całe grupy ludzi, i wznosiły się gęsto słupy dymu.
— Tam jeszcze „on“... ten przeklęty! — Oficer splunął gniewnie. (Była to właśnie reduta zdobyta w Szewardynie.) Wczoraj myśmy tam jeszcze się gnieździli, dziś „on“ już tam gospodaruje po swojemu.
Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 08.djvu/17
Ta strona została uwierzytelniona.