— Gdzież w takim razie są nasze punkta obronne?
— Nasze? — kapitan uśmiechnął się dziwnie. — Mogę je panu wskazać najdokładniej, ja bowiem byłem odkomenderowany do sypania okopów... Proszę uważać... Nasze centrum jest tu, w samem Borodynie — wskazał na wieś z cerkwią okazałą — tam dalej, przejście przez Kołyszę... Czy widzisz pan most, wśród łączki, z kopicami siana rozrzuconemi po niej?... To zatem nasze centrum... A nasze prawe skrzydło?... Ot tu — wskazał na dolinę w prawo. — Tam nad rzeką Moskwą, usypaliśmy silne trzy reduty... Co się tyczy skrzydła lewego — kapitan plątał się, nie wiedząc jak wybrnąć z kłopotu, i jak coś podobnego wytłumaczyć profanowi. — Nie wiem na prawdę, jak to mam określić... wczoraj było ono jeszcze oparte o Szewardyno, tam gdzie widać tego dęba olbrzymiego... teraz przeniosło się do tej wioski spalonej — wskazał inny pagórek. — Nie można jednak wiedzieć na pewno, czy na tym punkcie bitwa będzie stoczona. Co do „niego“, on wprawdzie przyprowadził aż tu swoją armję, ale to tylko fortel wojenny: Okoli niezawodnie rzekę Moskwę z prawej strony... Bądź jak bądź... jutro dużo nas braknie do apelu!
Stary sierżant stał na boku, słuchając w ponurem milczeniu słów kapitana. Niezadowolony z jego ostatniej uwagi przerwał żywo:
— Musimy iść po kosze.
Kapitan zarumienił się mimowolnie. Pojął zapewne, że można wprawdzie myśleć o tych którzy padną w bitwie jutrzejszej, nie powinno się jednak mówić z góry o tem i odbierać odwagę żołnierzom.
Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 08.djvu/18
Ta strona została uwierzytelniona.