Nareszcie o drugiej popołudniu, cztery powozy stały rzędem na dziedzińcu, gotowe i zaprzężone; a wozy z rannymi wyjeżdżały jeden za drugim. Sonia spojrzała zdumiona na karetę księcia Andrzeja, do której właśnie konie zaprzęgano. Była zajęta w tej chwili urządzaniem siedzenia dla hrabiny w głębi powozu, wraz z pokojową Motruną.
— Czyja to kareta? — spytała ciekawie.
— Pannuńcia więc nie wie o niczem? — pokojowa wzruszyła miłosiernie ramionami. — Przecież w niej przyjechał książę i nocował na łóżku pani Schoss. Teraz zaś wyjeżdża razem z nami.
— Jaki książę? Jakże się nazywa.
— Ależ to dawny narzeczony, naszej hrabianki, książę Bołkoński — westchnęła ciężko Motruna. — Powiadają że już prawie dogorywa.
Sonia wyskoczyła czemprędzej z powozu i pobiegła uprzedzić o tem hrabinę. Ta czekała ubrana do podróży, w kapeluszu na głowie i w szalu zarzuconym na ramiona, przechadzając się niecierpliwie z pokoju do pokoju. Chciała zgromadzić w koło siebie na wsiadanem całą rodzinę, aby usiąść z nią przy drzwiach zamkniętych, według zabobonu ludowego, w który święcie wierzyła.
— Mateczko — wleciała Sonia z wiadomością nadzwyczajną. — W pałacu nocuje książę Andrzej, ranny i konający.
Hrabina wlepiła w nią wzrok spiorunowana.
Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 08.djvu/180
Ta strona została uwierzytelniona.
XXXIV.