Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 08.djvu/189

Ta strona została uwierzytelniona.

szczęście stoi otworem. Moja barynia kazała ją wskazać jaśnie panu.
Piotr znalazł się znowu po bardzo długim czasie w owym gabinecie, gdzie tyle rozmów prowadził z Dobrodziejem (jak nazywał Bazdejewa) i skąd wychodził nieraz zaniepokojony i wzruszony do głębi. Wydobył z szafki plik papierów i cały w nich utonął, zapominając o reszcie świata.
Przeszły tak ze dwie godziny. Wszedł w końcu stary sługa z zapytaniem, czy nie trzeba odprawić czekającego dotąd przed bramą izwoszczyka?
— Ah! zapewne... — Piotr ocknął się nagle z głębokiej zadumy. — Wiesz co stary? — pociągnął go ku sobie, za srebrny guzik od surduta, z wzrokiem rozpromienionym i wilgotnym. — Jutro lud ma stoczyć walną bitwę z Francuzami... Tylkoż mnie nie zdradź, i zrób co ci każę!
— I owszem! — bąknął Gerassim. — Czy mam przynieść teraz coś do przekąszenia?
— Eh! — Piotr machnął ręką niecierpliwie — mnie potrzeba czego innego... całego chłopskiego ubrania i dobrego pistoletu.
— Dobrze! — odpowiedział krótko Gerassim, zastanowiwszy się nad tem przez chwilę.
Piotr nie opuszczał wcale gabinetu Dobrodzieja. To czytał i układał ważne dokumenta przez niego pozostawione, to przechadzał się tam i nazad, mrucząc coś z cicha sam do siebie. W końcu rzucił się na łóżko, które mu Gerassim przygotował. Starzec w swojem długiem życiu napatrzył się nie na jedno dziwactwo, i widział