deczny hołubczyku!... weźcie... i niech was Bóg prowadzi, i Jego Matuszka najświętsza!...
Zatrzymała się, młody zaś oficerek, zdziwiony ale i niemniej uradowany, rzucił się na szyję staruszce, przyjął z wdzięcznością niewymowną, i pobiegł w wskazanym mu kierunku. — Bóg z tobą, dziecko moje! — Mawra odprowadzała go wrokiem łzawym, póki jej nie zniknął z oczu na drogi zakręcie. Błogosławiła mu i żegnała, jakby naprawdę był jej wnukiem, tak ją wzruszył i schwycił za serce ten biedny chłopak, obdarty i sponiewierany w trudach obozowych. A jednak widziała go raz pierwszy w życiu.
Na dole w pewnym domu niedokończonym na Warwarce, był szynk, w którym teraz rozbrzmiewały śpiewy ochrypłe i krzyki tłuszczy pjanej i rozbestwionej. W koło stołu zgromadziło się kilkunastu robotników. Byli już wszyscy pod dobrą datą, prawie bezprzytomni, brudni i obdarci w dodatku. Nie śpiewali widocznie dla własnej przyjemności, tylko wysilali się „w pocie czoła“, (który spływał z nich gęstemi kroplami), aby okazać się wesołymi i sytymi. Dowodził chórem niesfornym młodzik, mogący uchodzić nawet za wcale przystojnego, gdyby usta wązkie, i wiecznie zagryzane, a w dodatku wyraz oczów dziwnie ponury i niespokojny, nie nadawały były