unosił się dym z ogniska, przy którym żołnierze z jego pułku gotowali właśnie wieczerzę. Jakkolwiek życie wydawało mu się coraz cięższem, smutniejszem i nieużytecznem, czuł się jak przed siedmiu laty w przededniu bitwy pod Austerlitz, niesłychanie wzruszonym i podnieconym. Powydawał już był wszelkie rozkazy na dzień jutrzejszy i nie miał nic więcej do czynienia. Nagabywały go w tej ciszy i samotności przeczucia dziwnie jasne i co zatem idzie najbardziej złowrogie. Przewidywał, że ta bitwa, którą mają stoczyć jutro, będzie najkrwawszą i najstraszniejszą z tych wszystkich w jakich dotąd współdziałał. Pierwszy raz w życiu stanęło przed nim widmo śmierci, w całej swojej grozie. Zrozumiał jednocześnie, że go nic już z życiem nie wiąże i że śmierć jego przejdzie prawie niepostrzeżenie. Cała przeszłość przesuwała mu się przed oczami, niby szereg obrazów w latarni magicznej, które dotąd przedstawiały mu się w świetle fałszywem a teraz widzi je dokładnie oblane promienistym blaskiem słonecznym.
— Tak, tak, oto są owe ułudne Fata Morgana, owe błędne ogniki, które wiodły mnie na manowce! — mówił w duchu, przypatrując im się na zimno, z myślą o śmierci nieubłaganej i nieomylnej. — Oto są owe zwodnicze marzenia, które napełniały mnie rozkoszą i tajemniczym urokiem. Jak mi się to wtedy wydawało wzniosłem, wiecznotrwałem i cudownie pięknem... sława, miłość kobiety, przywiązanie do kraju rodzinnego! A w gruncie, wszystko to jest nędznem, błahem i przemijającem, w obec brzasku dnia owego, który... czuję to... ma mnie przenieść w świat wieczny... nadziemski!
Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 08.djvu/32
Ta strona została uwierzytelniona.