— Ekscellencjo! mój książę najdroższy! — załkał głucho Tymotkin, przybiegając do rannego.
Andrzej otworzył oczy, spojrzał na mówiącego wzrokiem zamglonym i na nowo przymknął powieki.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Milicjanci zanieśli Andrzeja do lasku, gdzie stały wozy ratunkowe i ambulans tymczasowy. Składał on się z trzech namiotów, na brzegu lasu brzozowego. Konie zaprzężone do wozów, jadły owies najspokojniej. Wróbelki zlatywały się gromadnie, dziubiąc szybko ziarnka owsa padające pomiędzy końskie kopyta. Kruki znęcone krwi zapachem, przelatywały z drzewa na drzewo, kracząc niecierpliwie. W koło namiotów siedzieli przykucznięci lub leżeli na garstce słomy, żołnierze w mundurach różnobarwnych, należący do broni rozmaitej. Wszyscy byli mniej lub więcej krwią zbroczeni. W koło nich gromadzili się milicjanci, których nie można było odpędzić. Patrzyli oni na rannych żołnierzów smutno i z rzewnem współczuciem. Nie zważając na zakaz gromadzenia się, stali nieruchomi, oparci o nosze, starając się pojąć przyczynę tego widoku straszliwego, który ich zupełnie ubezwładniał. Pod namiotami słychać było to łkania, to krzyki i jęki bolesne. Kiedy niekiedy wybiegał ze środka jeden z chirurgów, aby przynieść wody. Ten wskazywał ręką na rannych, których miano wnieść z kolei. Reszta czekała na dworze, krzycząc, złorzecząc, płacząc rzewnie, i żądając gwałtem wódki na pokrzepienie. Kilku z nich majaczyło w silnej gorączce. Księcia Andrzeja, jako pułkownika, wniesiono natychmiast do głównego namiotu. Ludzie, którzy go przy-