wybierał się na przeszpiegi, i nie wracał nigdy z próżnemi rękoma. Przynosił zwykle broń, mundury francuzkie, tornistry z nabojami; przyprowadzał nawet czasem jeńców, jeżeli miał to nakazane. Odtąd uwolnił go Denissow od wszelkich ciężkich robót w obozie. Umieścił go pomiędy swoimi kozakami, i brał ze sobą na każdą ważniejszą wyprawę.
Tykon czuł wstręt do konia. Szedł zawsze pieszo, a jednak nie został nigdy z tyłu za konnicą. Uzbrojony w krótki karabinek, nosił go tylko od parady. Wojował najchętniej z siekierą. Używał jej tak samo, jak wilk swoich ostrych zębów, chrupiąc z równą zręcznością pchły jak i kości najtwardsze. Jednem uderzeniem przecinał prościuteńko najgrubsze belki, a gdy trzeba było, wyrzynał siekierą łyżki zgrabniuteńkie. Tykon zajmywał odrębne stanowisko wśród swoich towarzyszów. Skoro szło o jakąś ciężką robotę... podsadzić wóz gdy ugrzązł w błocie, wyciągnąć konia za ogon tonącego w kałuży, wśrubować się w sam środek obozu francuzkiego, lub ujść na dzień pięćdziesiąt wiorst, zawsze jego wybierano. — Jucha taki mocny! — mawiali żołnierze. — Jemu to pewno nie zaszkodzi. — I teraz więc Tykona posłał Denissow „z językiem“ do Szamszewa, aby starał się podpatrzeć Francuzów. Tym razem jakoś się nie udało i dał się wyłapać nieprzyjaciołom na gorącym uczynku, co wielce rozgniewało dowódzcę.