Pawełek otrząsnął się z odurzenia. Przez drzew konary mocno już z liści odarte, majaczyły pierwsze dnia brzaski. Konie dotąd niewidzialne zaczynały wyłaniać się coraz wyraźniej z cieniów nocy. Pawełek zeskoczył raźno z woza, wyciągnął rubla z kieszonki i podał go staremu kozakowi. Spróbował pałasza który ciął doskonale, i wsunął go nazad do pochwy. Żołnierze odwiązywali konie i zacieśniali popręgi.
— Oto i nasz pan komendant — szepnął kozak wskazując na leśniczówkę. Na progu stał Denissow, gotów zupełnie i wołał Pawełka na śniadanie. Żołnierzom nakazał gotować się za chwilę do wymarszu.
Konie posiodłano w oka mgnieniu, i każdy stanął w szeregu na miejscu wyznaczonem. Denissow wydał ostatnie rozkazy piechocie tworzącej przednią straż, która zniknęła wkrótce pomiędzy drzewami, brodząc po błocie i tonąc w szarej a gęstej mgle. Pawełek trzymał konia swego za uzdę, czekając niecierpliwie chwili odjazdu. Umył się zimną wodą, co go bardzo odświeżyło. Tylko oczy świeciły się ogniem gorączkowym, a kiedy niekiedy dreszcz nim wstrząsała od głowy aż do stóp.
— Cóż, gotowe wszystko? — spytał Denissow. Przyprowadzono mu konia. Złajał gwałtownie kozaka że popręgi nie dość zaciśnięte i wskoczył raźno na siodło.