Strona:Lewis Wallace - Ben-Hur.djvu/26

Ta strona została skorygowana.

ani w izbach, ani w podwórzu, ani na dachu. Mogęż cię zapytać. Rabbi, kiedy przybyłeś?
— Dopiero przed chwilą.
Stróż uśmiechnął się, mówiąc:
— Obcy, który mieszka pośród was, niechaj będzie jako jeden z was i macie go miłować jako siebie. — Czy nie tak mówi prawo, Rabbi?
Józef milczał.
— Jeśli takie jest prawo, ażaliż mogę powiedzieć takiemu, który pierwej przybył: Idź swoją drogą, bo oto przybył inny, który zajmie miejsce twoje — Józef słuchał mowy jego spokojnie.
— Gdybym nawet tak powiedział, czyliż miejsce to przynależałoby tobie? Patrz, jako ich wielu czeka od dziewiątej.
— Któż są ci wszyscy ludzie? — zapytał Józef, wskazując na tłum — i co ich tu sprowadza?
— To, co zapewne i ciebie, Rabbi, edykt cesarski. — Tu stróż rzucił pytające spojrzenie na Nazarejczyka, potem mówił dalej — ta przyczyna ściągnęła większą część tych, którzy są w gospodzie. Prócz tego przybyła wczoraj karawana jadąca z Damaszku do Arabii i Dolnego Egiptu. To, co tu widzisz najbliżej, należy do tej karawany, tak ludzie jak i wielbłądy.
Józef jeszcze nie ustąpił.
— Podwórze takie obszerne — rzekł.
— Tak, ale całe założone tłumokami, pakunkami jedwabiu, korzenia i innymi towarami.
Tu twarz podróżnego zaszła smutkiem, oczy spuścił na dół i rzekł wzruszony: Nie dbam o siebie, ale mam żonę z sobą, noc ciemna, zimniejsza na tej wysokości niźli w Nazaret, nie może ona przepędzić nocy pod gołem niebem. Czy nie znalazłoby się dla niej jakie miejsce w mieście?
— Ci ludzie — odrzekł stróż, wyciągnąwszy rękę w kierunku tłumu stojącego przed bramą — byli wszyscy w mieście i mówią, że wszystko jest zajęte.
Znów Józef patrzał w ziemię, mówiąc na wpół do siebie: „ona taka młoda! jeśli jej uścielę posłanie na wzgórzu, zimno ją zabije.“
Potem znów przemówił do stróża: