Nie pytając o nic, poszedł Ben-Hur do stajni, Aldebaran wyciągnął ku niemu głowę, jakby ofiarując swoje usługi, ale młodzieniec pogłaskał go tylko i wziął innego, nie należącego do czwórki wyścigowej. Wkrótce obaj byli w drodze, jadąc prędko, lecz w milczeniu.
W pobliżu mostu seleucyjskiego przebyli rzekę i wjechali do miasta od zachodu, nadkładając w ten sposób dużo drogi, ale Ben-Hur czynił to z ostrożności, do której miał aż nadto wiele powodów.
Wnet przybyli do wybrzeża, gdzie mieszkał Simonides, a gdy stanęli pod mostem u drzwi wielkiego składu, rzekł Malluch do towarzysza:
— Jesteśmy u kresu, zsiądź.
Ben-Hur poznał miejsce i zapytał:
— Gdzież mam szukać Szeika?
— Chodź za mną a ujrzysz go.
Sługa odebrał od jeźdźców konie, Ben-Hur zaś znalazł się u drzwi domu kupca; zanim się zdołał zastanowić nad swym postępkiem, usłyszał już głos z wewnątrz:
— Wejdź w imię Boga.
Malluch został u progu. Ben-Hur wszedł sam do tej samej komnaty, w której pierwszy raz widział był kupca. Nic się tu nie zmieniło, tylko tuż przy krześle stał mosiężny, polerowany słup, w drewnianą podstawę wpuszczony, wyższy od najroślejszego mężczyzny, a dźwigający z pół tuzina, a może więcej srebrnych palących się lamp. Przy tem oświetleniu wyraźnie odznaczały się półki zdobiące ścianę, złocone gałki gzymsu i sklepienie mieniące się fioletową miką (błyszczykiem).
Ben-Hur wstrzymał się niedaleko wejścia, czując na sobie wzrok Simonidesa, Ilderima i Estery.
Mimowoli spojrzał po nich, jakby szukajac odpowiedzi na postanowione w myśli pytanie: czego ci ludzie mogą chcieć ode mnie? Zanim na nie zdołał odpowiedzieć, aliści już drugie nasuwało mu się na pamięć: sąż to przyjaciele, czy wrogowie?