— Cóż chcesz czynić?
— Jeśli pozwolisz, Szeiku, radbym odwiedził piękną Egipcyankę.
Ilderim rozśmiał się i rzekł: Ażaliż godzi się odmawiać kobiecie?
Słysząc te wyrazy wpół zezwalające, rzekł Ben-Hur posłańcowi:
— Powiedz tej, która cię posłała, że ja, Ben-Hur, przyjdę ujrzeć ją w pałacu Iderne jutro o dziewiątej.
Chłopiec wstał z klęczek i nizki złożywszy pokłon, odszedł.
O północy Ilderim wyruszył w drogę ku pustyni, zostawił konia i przewodnika dla Ben-Hura, upominając, by wkrótce za nim podążył.
Idąc dnia następnego na spotkanie Iras, zwrócił się Ben-Hur w stronę kolumnady Heroda i wkrótce stanął przed pałacem Iderne.
Wszedłszy z ulicy, minął przedsionek i udał się krytymi schodami do portyku.[1] Skrzydlate lwy pilnowały przejścia, w środku olbrzymi Ibis[2] wyrzucał w górę wodę, co skrapiała podwórze. Lwy, ibisy, mury, przypominały Egipt, tem więcej, że wszystko, nawet balustrada schodów, wykute było z szarego kamienia.
Powyżej przedsionka wznosił się portyk z tak pięknemi, lekkiemi kolumnami, że tylko ręka Greka mogła takie wykonać arcydzieła.
Ben-Hur, zatrzymawszy się chwilę w cieniu portyku dla przypatrzenia się piękności kolumn, wszedł do pałacu przez ogromne, roztwarte, jakby na jego przyjęcie, podwoje. Poza tą bramą znalazł się w kurytarzu wysokim choć wązkim; podłoga wyłożona była ciemnemi, wypalonemi cegłami, ściany tąż samą pomalowano barwą. Ta prostota pełna smaku zapowiadała wnętrze tem wspanialsze.
Postępował zwolna, chcąc zebrać wszystkie zmysły; wszak za chwilę znajdzie się w obecności Iras. Ona czeka go ze śpiewem, czarującem opowiadaniem, fantastycznemi marzeniami, rozmową pełną dowcipu, kaprysu i tego uśmiechu, co rozjaśnia jej spojrzenie.
Gdy minął przejście, znalazł się u zamkniętych podwoi; zbliżywszy się do nich, zauważył, że otworzyły się same, bez najmniejszego