Prawie o tej samej godzinie, w której Gezyusz, klucznik, stanął przed trybunem w fortecy Antonia, wstępował pieszy podróżnik na Górę Oliwną od jej wschodniej strony. Był to czas posuchy w Judei; droga to więc uciążliwa i pełna pyłu; roślinność, spalona od słońca, nie orzeźwiała płuc wędrowca. Podróżny jednak nie zdawał się zważać na trudy, był bowiem młody i silny, a krótkie i lekkie szaty nie przyczyniały gorąca.
Szedł zwolna, spoglądając to w prawo, to w lewo, ale nie okiem niespokojnem wędrownika niepewnego drogi: przeciwnie, zdawało się raczej, jakby witał każdy przedmiot, jakby się zbliżał po długiej rozłące do starych znajomych. Patrzał z rozkoszą i trochą ciekawości, jak gdyby mówił: witam was, witam stare kąty.
W miarę, jak szedł w górę, coraz częściej przystawał, aby popatrzeć poza siebie na niknący zwolna łańcuch gór Moabu; skoro jednak zbliżał się do szczytu, już mimo zmęczenia przyspieszył kroku i nie oglądał się więcej. Na szczycie stanął, jakby wstrzymany nagle silną ręką.