czem dodała spokojniej: — bo gdy ranek zaświta, wyrzucą nas z miasta na zawsze.
Pod ciężarem tych słów Tirza się zatoczyła i padła na kamienie.
— Ach, prawda! — rzekła łkając. — Zapomniałam... zdało mi się, że wracam do domu. Tymczasem jesteśmy trędowate, nie mamy domu, policzone jesteśmy między umarłych.
Matka podniosła ją czule z ziemi, mówiąc: Nie lękaj się, chodź.
Zaprawdę, dość im było wyciągnąć ręce, aby całe wojsko poszło w rozsypkę. Idąc wdłuż muru, podobne były do straszliwych widm. Doszedłszy do bramy, stanęły; ujrzały napis i przeczytały go, jak to przed chwilą uczynił Ben-Hur.
— To jest własność Cezara.
Matka załamała ręce, a wzniósłszy oczy, jęknęła od niewysłowionego bolu i przerażenia.
— Co ci to, matko?
— Nieszczęśliwy, umarł chyba! nie żyje! — wołała.
— Kto, matko?
— Twój brat! Ogołocili go ze wszystkiego, nawet ten dom mu zabrali.
— Biedny mój brat!
— Nigdy nie zdoła nam dać pomocy.
— I cóż poczniem, matko?
— Jutro, jutro, moje dziecko, musimy poszukać schronienia przy drodze i żebrać, jak to czynią trędowaci, błagać o litość przechodniów...
Tirza wsparła się tkliwie na ręku matki, mówiąc po cichu: — Pozwól mi umrzeć, matko moja.
— Nie — rzekła matka stanowczo — Pan oznacza kres życia ludzkiego, myśmy Jego wierne sługi, i posłusznie czekać na Niego będziemy. Chodź!
Mówiąc to, ujęła rękę Tirzy i spiesznie przeszły na zachodnią stronę domu; nie spotkawszy nikogo, obeszły narożnik, gdy nagle przeraziło ich jasne światło księżyca, co oświecało południowy front pałacu i część ulicy. Mimo obawy nie cofnęła się matka; spoglądając na zachodnie okna, prowadziła ociągającą się Tirzę. Teraz
Strona:Lewis Wallace - Ben-Hur.djvu/371
Ta strona została skorygowana.