Strona:Lewis Wallace - Ben-Hur.djvu/390

Ta strona została skorygowana.

Jakiś człowiek z pałającą od gniewu twarzą zdołał się naprzód wydostać i zawołał głośno: — Izrael nic tu nie znaczy, na tych świętych miejscach uważają nas za psów!
— Czy się wzbrania wyjść?
— Tak, już trzy razy odmówił.
— Cóż poczną rabini?
— Zapewne uczynią, jak w Cezarei — będą póty stać, póki ich nie wysłucha.
— Ażaliż ośmieli się naruszyć skarb? — spytał jeden z Galilejczyków.
— Czemużby nie? Alboż to Rzymianin nie zbezcześcił najświętszego miejsca? Alboż jest co świętego dla Rzymianina?
Minęła godzina, Piłat ani się ukazał, ani dał odpowiedź; rabini i tłum czekali dalej. Nadeszło południe a z niem deszcz; nie zmieniło to stanu rzeczy; tłum wzrastał z każdą chwilą i coraz stawał się groźniejszym. Krzyki brzmiały ciągle, a zewsząd wołano: „Wyjdź, wyjdź!“ Słowa te brzmiały coraz gwałtowniej; dodawano do nich wyzwiska coraz to obelżywsze. Ben-Hur trzymał swych przyjaciół razem i przypuszczał, że duma Rzymianina ustąpi i że koniec sprawy już blizki. Mylił się, bo Piłat pragnął, aby mu lud dał sposobność zbrojnego wystąpienia.
Nareszcze nadeszło rozwiązanie. Naraz wśród tłumu słychać było wrzawę, bójki, krzyki bolu i wściekłości, słowem gwałtowne zamieszanie. Rabini zbledli i z przerażeniem spoglądali wkoło siebie. Lud w głębi zgromadzony zaczął się cisnąć naprzód; ci, co byli w pośrodku, usiłowali się zeń wydostać, na krótką chwilę nacisk sił przeciwnych był straszliwy. Tysiąc głosów pytało naraz, co się dzieje? Lecz nikt nie dosłyszał odpowiedzi.
Ben-Hur nie tracił przytomności.
— Czy nie możesz dojrzeć, co się właściwie stało? — pytał jednego z Galilejczyków.
— Nie.
— Poczekaj, podniosę cię.
Mówiąc to, schwycił w pół człowieka i dźwignął go w górę.
— Cóż tam?