Strona:Lewis Wallace - Ben-Hur.djvu/412

Ta strona została skorygowana.

Nazajutrz około trzeciej godziny, wyszli z wąwozu, który się ciągnie wzdłuż góry Gilead i znaleźli się na pustym stepie, na wschód od świętej rzeki. Po drugiej stronie ujrzeli górną część wzgórz jerozolimskich, porosłych drzewami palmowemi, ciągnących się aż do wzgórz Judei. Serce Ben-Hura zabiło żywiej, bo spostrzegł, że już są w pobliżu brodu.
— Ciesz się Baltazarze — rzekł — bo prawie już jesteśmy u celu.
Przewodnik przynaglał wielbłąda i wnet ujrzeli namioty, chaty i powiązane zwierzęta juczne; u rzeki po obu brzegach stało mnóstwo ludzi. To zgromadzenie znaczyło, że kaznodzieja mówi właśnie. Nasi podróżni pragnęli nie opuścić sposobności i pospieszali, o ile się dało. Niestety, zaledwo się zbliżyli, tłum słuchający zaczął się w różne rozpierzchać strony.
Czyliżby przybyli zapóźno?
— Stańmy tu — rzekł Ben-Hur do Baltazara, załamującego z rozpaczy ręce — może prorok tędy pójdzie.
Ludzie, którym danem było słyszeć kazanie, tak byli tem, co słyszeli, zajęci, że albo o tych wzniosłych rzeczach myśleli, lub o nich rozmawiali, nie zwracając bynajmniej uwagi na nowoprzybyłych. Setki ludzi minęły naszych znajomych obojętnie, którzy poczęli już wątpić, czy tym razem usłyszą lub ujrzą kaznodzieję, gdy nagle zobaczyli przed sobą idącego ku nim człowieka tak dziwnie wyglądającego, że na jego widok zapomnieli o wszystkiem.
Postać ta zdawała się zrazu pospolitą, niezgrabną, nawet dziką. Bujne, w zgmatwanych kędziorach spadające włosy przysłaniały twarz wychudłą i żółtą jak pergamin. Oczy jego dziwnym pałały blaskiem. Suknia, z wielbłądziej sierści utkana, zwieszała się z lewego ramienia aż po kolana, odsłaniając ramię prawe. Pas z niewyprawnej skóry ugniatał mu biodra, a bosemi nogami stąpał po skalistym gruncie. Od pasa wisiał skórzany woreczek, w ręku trzymał sękaty kij, co mu służył do podpierania się. Ruchy jego były szybkie, pewne i dziwnie ostrożne, a raczej przezorne. Co chwilę odgarniał z czoła grube i twarde włosy, jakby mu przeszkadzały w widzeniu kogoś, kogo oczekiwał.