— To On! To On! — wołał Baltazar z załzawionemi oczyma i padł w omdleniu.
Cały ten czas przypatrywał się Ben-Hur nieznajomemu z całkiem innem uczuciem. Podziwiał delikatność i czystość rysów jego twarzy, zamyślony wyraz, czuły, pokorny i święty. Nie był w tej chwili zdolen pochwycić innej myśli, innego pytania, jak tylko: kto jest ten człowiek? Mesyasz, czy król? Nigdy dotąd nie widział człowieka, któryby mniej po królewsku wyglądał, jak oto ten. Czyż można, patrząc na tę spokojną, łagodną postać, myśleć o wojnie, o zdobyczach? Sama myśl o tem zdawałaby Mu się ubliżać! Pod wpływem tych myśli rzekł w swem sercu: tak, widzę dziś wyraźnie, że Baltazar miał słuszność, a Simonides był w błędzie. Człowiek ten nie przyszedł wznieść tronu Salomona, brak mu zdolności Heroda, a gdyby miał nawet być królem, to nie większego od państwa rzymskiego.
W tych myślach Ben-Hura nie było jeszcze postanowienia, były one raczej wrażeniami i nie przeszkadzały dalszemu przypatrywaniu się tak pięknej i cudownej bądź jak bądź postaci. Po chwili pamięć jego zbudziła się i prawie mimowoli pomyślał: Gdzieś, kiedyś widziałem to oblicze, ale gdzie? — Spojrzenie to, tak pełne litości i miłości, spoczywające teraz na Baltazarze, kiedyś spoczęło już i na nim. Zrazu mglisto, drżąco, wreszcie jasno, jakby odblask słońca, stanęła mu przed oczami owa chwila, gdy go straż rzymska wiodła przez Nazaret na galery; drgnął cały, a tajemny głos wołał mu w duszy: Oto ręce, co mnie dźwignęły, gdym ginął! — tak, twarz ta, to jedna z tych, co mu towarzyszyła zawsze, co zawsze tkwiła mu w pamięci. Wzruszenie owładnęło nim i nic nie słyszał ze słów kaznodziei prócz tych ostatnich, cudownych wyrazów, które po wszechświecie brzmią dotąd:
— Ten jest Syn Boży!
Ben-Hur zsiadł z konia, chcąc oddać cześć swemu dobroczyńcy; wtem zatrzymał go głos Egipcyanki, wołającej: pomóż, synu Hura, bo ojciec mój umiera!
Strona:Lewis Wallace - Ben-Hur.djvu/417
Ta strona została skorygowana.