Strona:Lewis Wallace - Ben-Hur.djvu/445

Ta strona została skorygowana.
ROZDZIAŁ XXXVIII.

Około trzeciej godziny poblizka droga poczęła się roić pielgrzymami idącymi do Betfagi i Betanii; koło czwartej wielki tłum ukazał się na szczycie Góry oliwnej. Całe tysiące się zbliżały, a dwie przypatrujące się kobiety spostrzegły ze zdziwieniem, iż każdy z idących niósł w ręku gałązkę palmową, świeżo zerwaną. Gdy tak siedzą i patrzą, gwar zbliżającego się tłumu od wschodu zwrócił ich uwagę w przeciwną stronę, a matka zbudziła Tirzę.
— Co to znaczy? — zapytała zbudzona na wpół jeszcze we śnie.
— On nadchodzi — odpowiedziała matka. — Ci oto idą z miasta naprzeciw Niemu; tamci, których słyszymy, to jego zwolennicy, przyjaciele, co Mu towarzyszą; prawdopodobnie, że się tu, w blizkości nas, spotkają.
— Boję się, aby tak nie było, bo wtenczas nie usłyszy naszego wołania.
Ta sama myśl nękała również starszą niewiastę. — Amro — pytała — gdy Juda mówił o uzdrowieniu dziesięciu trędowatych, jakiemi słowy wzywali Nazarejczyka.
— Mówił, że wołali: „Panie, miej litość nad nami!“ albo „Mistrzu, ulituj się!“
— Tylko tyle?
— Nic nadto nie wspomniał.
— Zaprawdę, to wystarcza — pomyślała matka.
— Tak — mówiła Amra — Juda mówił, że widział, jak odeszli uzdrowieni.
Tymczasem ludzie, którzy szli ze wschodu, zbliżali się zwolna; a gdy idących na czele już można było rozpoznać, wzrok trędowatych padł na postać jadącą w pośrodku i otoczoną śpiewającymi i tańczącymi wkoło Niego z nadmiaru radości. Jadący miał odkrytą głowę i był w bieli. Skoro nadjechał, ujrzały twarz bladą, osłonioną ciemnoorzechowemi ze złotym odblaskiem włosami, spadającemi na ramiona i rozdzielającemi się nad czołem.
Zdawał się nie podzielać hałaśliwej radości orszaku; ich podziw i uniesienie ani Go zachwycały, ani wyrwały z głębokiej