Nazarejczyk szedł wolno z spuszczoną głową, związanemi w tył rękoma; włosy spadały mu na twarz, przystawał często; zdawał się zapominać o całym otoczeniu. Kilka kroków przed Nim szli starsi kapłani, rozmawiając i spoglądając poza siebie.
Gdy już prawie wszyscy byli blizko mostu przed wąwozem, Ben-Hur śmiało pochwycił za sznur, który trzymał sługa i stanął przy Nim.
— Mistrzu, Mistrzu! — mówił prędko wprost w ucho Nazarejczykowi. — Czy słyszysz, Mistrzu?... rzeknij słowo... tylko słowo... Powiedz mi...
Tu pachołek, któremu był sznur odebrał, ujął Ben-Hura za rękę.
— Powiedz mi — mówił mimo to — żali idziesz z nimi dobrowolnie?
Tymczasem otaczający już go spostrzegli i ktoś gniewnie zapytał: — Coś za jeden?
— O Mistrzu! — mówił szybko ostrym z obawy głosem: Jam Twój przyjaciel i zwolennik; powiedz, przyjmieszże pomoc, gdy z nią pospieszę?
Ani nań spojrzał, ani zdawał się go poznawać, przecież to współczucie, co się budzi w ludzkiem sercu na widok cierpienia, zda-