Dżebel-Zubleh, jest to pasmo gór około pięćdziesięciu mil długie, z którego, patrząc na wschód, widzi się Arabię. Głębokie parowy, napełniające się w deszczowej porze strumieniami pędzącymi do Jordanu lub do morza Martwego, ogólnego zbiornika wód w tych stronach, utrudniają przebycie tych gór. Jednym z tych parowów, podążał w kierunku wschodnio-północnym podróżny ku płaskim jak stół równinom.
Człowiek ten mógł mieć łat czterdzieścipięć. Broda bujna, nie gdyś czarna, dziś siwizną przypruszona, spadała mu na piersi; twarz ciemną, koloru brunatnego osłaniał zawój, zwany kefia, tak szczelnie, że z pod niego zaledwie barwę oblicza i duże czarne oczy, często w niebo się wznoszące, dostrzedz było można. Fałdziste ubranie, pospolicie na wschodzie używane, nie dozwalało widzieć całej postaci, tem bardziej, że siedział na rosłym wielbłądzie, a nad jeźdzcem i zwierzęciem wznosił się niewielki namiot w rodzaju parasola, przytwierdzony do siodła.
Kiedy wielbłąd wychylił się z parowu, słońce już weszło na niebie i oświeciło pustynię. Ulegając wrodzonemu instyktowi, wyciągnął szyję i przyspieszył kroku, zmierzając ku wschodniemu horyzontowi.
I dalej, dalej pędzi szlachetne zwierzę, naprzód zawsze i naprzód, jednostajnym biegiem i zawsze ku wschodowi. Podróżny siedzi spokojnie i nieruchomie, nie zwracając na nic uwagi. Cztery już godziny szło zwierzę z wiatrem w zawody i bez wytchnienia.