Strona:Lewis Wallace - Ben-Hur.djvu/89

Ta strona została skorygowana.

— Żołnierzem — odpowiedział z pewną dumą.
Łzy zaćmiły jej oczy.
— Zginiesz....
— Jeśli takąby była wola Boża, niech i tak będzie. Tirzo, nie wszystkich żołnierzy zabijają.
Zarzuciła mu ręce na szyję, jakby go od powziętego zamiaru powstrzymać chciała.
— Jesteśmy tak szczęśliwi, bracie mój.... zostań w domu.
— Dom nie zawsze będzie, czem jest. Ty sama nie długo opuścisz go.
— Nigdy!
Uśmiechnął się na to zapewnienie.
— Niedługo przyjdzie jaki książę Judy lub innego pokolenia, zabierze moją Tirzę, pojedzie z nią, aby była światłem innego domu. Wtedy cóż się ze mną stanie?
Odpowiedziała łkaniem.
— Wojna, to także przemysł — mówił z namysłem — aby się jej nauczyć, potrzeba iść do szkoły, a niema lepszej nad obóz rzymski.
— Przecież nie będziesz walczył dla Rzymu? — pytała, wstrzymując z obawą oddech.
— Więc nawet i ty nienawidzisz ich! Cały świat nienawidzi Rzymu. Staraj się zrozumieć moją odpowiedź Tirzo: tak, będę walczył dla Rzymu, jeśli za to nauczy mnie, jak kiedyś walczyć przeciw niemu.
— Kiedy chcesz jechać?
Nagle posłyszeli kroki powracającej Amry.
— Cicho! — rzekł Juda. — Niech nie wie, jakie mam zamiary.
Wierna niewolnica przyniosła śniadanie i postawiła na stołku przed nimi, a biorąc biały ręcznik na ramię, pozostała, aby im służyć. Zmaczali palce w naczyniu z wodą i właśnie obcierali je ręcznikiem, gdy dał się słyszeć gwar na ulicy. Poznali wojenną muzykę, która zbliżała się ku północnej stronie domu.

— To żołnierze z Pretorium, muszę ich widzieć! — krzyknął młodzieniec, zrywając się z dywanu i biegnąc w stronę, skąd dolatywał hałas. Za chwilę stał oparty o parapet[1] z dachówki, strzegący narożnika dachu od północno wschodniej strony domu. Stał tak zajęty, że

  1. Parapet-przedpiersie, poręcz podmurowana.