tysięcy innych wahadeł i zgrzyt od ich wzajemnych potrąceń słychać. Przeniesione na wieś, bezwiednie oplątuje się ono nićmi istnień, postronnych, drobnych bytów lubiących kojarzyć się z bytem człowieka, wlecze je za sobą i czasem — dzięki im — w żałosnej bezcelowości swych poruszeń natrafia na jakiś, chociaż nikły, cel.
Zawsze z piersi stworzeń posmutniałych przyroda część troski wykrada — (możeby cień jej rzucić w przeźrocza dusz zbyt szczęśliwych).
Powtarzałem to sobie przed laty kilku w N., patrząc na pewną istotę, młodą dziewczynę, której życie wydawało mi się ogołoconem ze wszelkich radości.
Była to Żydówka lat szesnastu, lub siedemnastu.
Razem z swoją matką, leciwą kobietą, trudniła się ona roznoszeniem pieczywa po samym N. i paru okolicznych wioskach, w których prócz miejscowych włościan przemieszkiwali robotnicy z sąsiedniej cegielni i jakiejś fabryki podmiejskiej.