Strona:Liote.djvu/065

Ta strona została uwierzytelniona.
— 61 —

i zwróciło do matki swą twarz, której białość zaledwie owiana była złocistem na policzkach przyćmieniem, mogły oczy Symchowej ile chcieć mrugać — nie odpędziłyby myśli:
— Śliczne jest moje dziecko.
Cóż kiedy śladem tej myśli leciał zaraz podszept zjadliwej troski.
— Bardzo śliczne. Ale czy to potrzebne dziewczynie, którą świt wypędza na ścieżki leśne, na drogi śród pól głuchych i niemownych, puste — lub co gorsze, nawiedzane przez ludzi niepewnych z podmiejskiej okolicy.
Włóczęga podmiejski, mogący każdej chwili zamienić się w napastnika, był zawsze postrachem i zmorą Symchowej. Nie obawiała się chłopów w wioskach, nie obawiała się robotników z cegielni lub fabryki, koło której przechodziły, tylko tych postaci tak nieokreślonych, trudnych do przeniknięcia, jak ich zajęcie, osobników, zdala cuchnących wódką, ziejących wstrętnymi wyrazami, lubujących się w zaczepkach. Takiemu na pustkowiu pokazać młodą i ładną twarz — rzecz to zdradziecka.
Ten był powód, że udając się na codzienną