słych piersi i czegoś nalanego i ociężałego w całej postaci.
Kilku dziewczętom jednak nie można było zaprzeczyć urody, mającej wybitnie zmysłowe piętno. Były ładne, świeże, ponętne z falującemi jędrnemi piersiami, biła od nich jakaś szczerość zdrowia, otwarcie wyznana przewaga ciała nad duchownością. Kibici ich — zdawało się, iż naiwnie chwalić się chcą macierzyńskiem przeznaczeniem kobiety.
Śród nich Esterka w czarnej spódniczce i staniku blado różowym, gładkim, zdaje się, jedwabnym, chwaliła się tylko wdziękiem. Ileż go w niej było! Jak trudno było dziś ją poznać, jak trudno uwierzyć, że jej powszedni, odrażający strój mógł ukrywać tak śliczne stworzenie. Wdzięk osiadł w kształcie jej główki i zgrabnym jej osadzeniu, w upięciu włosów, owalu twarzy, zaokrągleniu ramion, w zarysie piersi dziewiczych, drobnych, wstydliwie ukrywających swą kobiecość — równie jak w lekkości ruchów. Był też w naiwnem rozradowaniu oczu i półdziecięcej chęci przypodobania się, tkwiącej w uśmiechu Esterki.
Na ławce, w kącie werandy, siedziała Symchowa w odświętnym czepcu z wstążkami.
Strona:Liote.djvu/069
Ta strona została uwierzytelniona.
— 65 —