Otóż przyszłaś — ledwie spłynął wieczór, ledwie z łąk zeszli kosiarze, ledwie pierwsza łódź rybacka zakołysała się na naszej rzece, śród drżących łusek złotych, już pociemniałych.
Cieniem nasiąka zachodnia strona nieba. Powiewne chmurki, obłoczne puchy lekkie, które przed chwilą wyścielały purpurową łożnicę słońca, gdy ta się zapadła, zostały na krawędzi niebios opuszczone i smutne. Niebawem objęła je szarzyzna, ociężałość; stały się podobnemi do dymów rozwleczonych i zastygłych nad pogorzeliskiem.
Czy to ty wlałaś w nie przenikliwy smutek istot, skarżących się, iż słońcu już nie są potrzebne, ozdabiać łożnicy jego więcej nie będą, ani w wieńcu płomiennym nad piękną głową jego już nie zawisną? Przyniosłaś z sobą taką cichość, że najsłabsze chmur westchnienia rozgłośnie toczącym się echem do uszu wpadają.
Przyszłaś. Nie czekałem dziś na ciebie, anim się ciebie spodziewał.
Dzień ten był dniem słońca, dniem świa-
Strona:Liote.djvu/076
Ta strona została uwierzytelniona.
— 72 —
I.