najbardziej wzruszającego podnoszą żałosność wyrazu, którym całe jego oblicze przemawia do was na ulicy, przemawia tak wymownie, tak prawie nakazująco — chociaż usta Sitoka są zamknięte, lub poruszają się bezdźwięcznie. Błogosławione dwie owe fałdki.
No — i to bezdźwięczne drżenie warg, ta niby skarga bez słów, niby modlitwa cicha — to także znakomicie udaje się Sitokowi. Stanowi ono jego oręż w walce o środki do życia tak udoskonalony, iż nim pobiją z łatwością swych współzawodników, nawet ślepców uposażonych w dramatyczny wyraz zgasłego spojrzenia, — nawet baby, trzęsące się nieustannie.
Wogóle Sitokowi wszystko sprzyja. Czy można wymarzyć skuteczniejsze poparcie od losu nad tę twarz głodomora, zaczarowaną w swej chudości, z skórą obwisłą jakby po parotygodniowym poście. Wszak to cała okropna i rozrzewniająca opowieść nędzy, głodu, świeżo przebytej choroby. Błogosławiona opowieść.
Gdy Sitok mówi: »Trzy dni nie jadem« — każdy mu wierzy.
Gdy mówi: »Wyszedem ze szpitala, panie litościwy, ze szpitala« — znów każdy mu wierzy.
Strona:Liote.djvu/104
Ta strona została uwierzytelniona.
— 100 —