Strona:Liote.djvu/110

Ta strona została uwierzytelniona.
— 106 —

szego oporu. Zacząwszy grymasić, naraziłby się Sitok na wojnę ze służbą i prędzej, czy później przegraćby musiał.
Wtorek — u kanonika. Stół dobry, obfitość zupy i sosów, mięsiwa dostaje Sitok skąpo, ale za to kąski, zniewalające do oblizania palców. Żadnych kompromisów ze służbą. Wogóle grunt trochę niepewny. Lokaj apatyczny, milczący, traktuje żebraka chłodno, toleruje go tylko. Kucharka wietrzy w nim alkoholika; kilka razy przysuwała się z wyraźną intencyą wybadania jego oddechu.
Sitok odgadł to natychmiast; on jest niezrównanym w takiej grze partnerem. Nie widzi żadnej potrzeby, by pozbawiać siebie tych dwóch kieliszków straszliwie mocnej wódki, którą wypija codziennie naczczo, lecz przed wejściem do kuchni kanonika wykadza sobie usta pastylką miętową, a potem stara się otwierać je jak najrzadziej, milczy z godnością, powstrzymując się nawet od wzdychań, które stały się jego nałogiem.
Za to środa jest dniem użycia wyzwolonego z pęt przymusu śmiałego ucztowania w domu kobiety utrzymywanej, prześlicznej, wesołej i bardzo bezwstydnej. Tutaj nikt do-