Strona:Liote.djvu/118

Ta strona została uwierzytelniona.
— 114 —

Wieczorem, gdy powracał do domu, ulegał, znalazłszy się w swojej sieni, zwykle jednej i tej samej pokusie. Zatrzymywał się przy lampce, wpatrywał się chwilę w czerwone światełko, które słabo walczyło z zatapiającą je czernią korytarza; nasłuchiwał — wreszcie gasił lampkę.
I zaraz rozpoczynały się jego głośne utyskiwania.
— Patrzcie, litościwe — otóż znów lampka się nie pali. I jakże ja trafię kalika — nieszczęście. A zawdy mówię — powiesić lampkę wyżej, gdzie wiatr nie dmucha.
Słyszano go w suterynach. Ludzie, nie dbając czy słowa ich dojdą uszu Sitoka, mówili:
— Kulas wraca i lampka, jak zwykle, zgasła mu przed nosem. Teraz do reszty połamie suche patyki, które nazywa swemi nogami.
A on się śmiał wewnętrznym cichym, pełnym natrząsania się z ludzi śmiechem.
— Nie, nie, ja patyków nie połamię, ale z was niejeden guza sobie nabije. Oto namacałem szaflik tej śmierdzącej baby, tej żydowskiej praczki, która nijak mi na imię