Strona:Liote.djvu/119

Ta strona została uwierzytelniona.
— 115 —

natrafić nie może — tylko kulas i kulas. Namacałem szaflik — dobrze, bardzo dobrze.
Przesuwał szaflik na sam środek przejścia. Pierwszy, kto teraz będzie szedł, musi się potknąć i przewrócić, a wskutek tego nawymyślać właścicielce zapomnianego sprzętu.
Idąc, czynił dziesięć razy więcej hałasu, niż to było konieczne. Suwał i stukał nogami, chrząkał, wzdychał, gadał sam do siebie, a skówka jego laski przeraźliwie zgrzytała po murze; usiłował wpoić w sąsiadów przekonanie, że musi namacywać drogę i posuwa się z największą trudnością.
Szło mu zaś o to, by mieć czas przez szpary, dziurki od klucza i małe w drzwiach szybki podglądać czynności ludzkie. Ciemność, zalegająca korytarz, bardzo ułatwiała to wypatrywanie, któremu oddawał się z lubością.
Podobnie, jak mrok, smakował nędzę.
Lubił ją.
Węch upewniał go, że z nieprzewietrzanego korytarza nie ulotnił się odór pleśni. Chciał jeszcze, by oczy upewniły go, że z lochów, zamieszkanych przez ludzi, nie uszła nędza. Czuł potrzebę naocznego i codziennego przekonywania się, iż ci ludzie