chwytał za szyję, przeginał głowę i całował w same usta. A miała blade, lecz słodkie i milutkie usteczka biednej, małej królewny, uciskanej przez czarodżieja, który, zawziąwszy się na nią, zrobił z niej w połowie jakąś poczwarę i skazał na życie w lochu pośród nędzarzy.
Był to rodzaj kwiatka piwnicznego, siostra tych bladych gwoździków lub fuksyi, które widujemy w oknach suteryn, jak wspinają się na wątłych łodygach, usiłując wychylić swe smutne główki na odblaski słoneczne, zabłąkane wśród murów.
Znała piwniczną izbę, podwórze i kawałek ulicy.
Znała ludzi, których ciemne sylwetki pojawiały się na tle mętnej jasności, zalegającej otwór sieni, — którzy po przegniłych, lepkich od błota schodach zapuszczali się w czeluści sklepionego korytarza, a potem snuli się w czerni jego, jak widma.
O innych nie miała jasnego pojęcia.
Podwórze i brama stanowiły jej szkołę.