spokojnych, uśmiech sytych dzieci, radosne życia ukochanie, pogoda starości nietroskliwej, umysły nie głodne wiedzy, ręce nie wyczekujące na pracę — nie sąż to na morzu owym wysepki tylko małe, małe?...
Koło godziny ósmej zrana Agnieszka zziębnięta, zesztywniała, ogłupiona tą nocą na dworze spędzoną, wlokła z trudem nogi pod górę. Wązka uliczka, wiodąca z dolnej, nadrzecznej dzielnicy do górnej, wspinała się wzdłuż arkad, podpierających zjazd do mostu, po stokach dość stromego wzgórza.
Zdawało się kobiecie, że końca temu uciążliwemu wchodzeniu nie będzie. Wreszcie chodnik podstępować począł do pochylonej jeszcze płaszczyzny placu, a na zakręcie zlał się z równią szerokiej ulicy.
U żelaznych sztachet poblizkiego kościoła Agnieszka musiała się wesprzeć. Wcisnęła grzbiet między dwa pręty, jakby chciała, żeby ją trzymały, nie dały jej upaść na ziemię, ciągnącą ją nieprzeparcie ku sobie. Ach, zacisnąć się do jakiego kąta, zwinąć się w kłę-