Strona:Liote.djvu/147

Ta strona została uwierzytelniona.
— 143 —

sobie najobrzydliwszą woń i roztrząsają robactwo.
— Tak, tak. Jedna pani w paradnem, aksamitnem okryciu, spasiona pięknie, usiadła se raz na ławce — odpocząć krzynę. Ale to, mówię, osoba, co od urodzenia może nie widziała nic takiego obrzydliwego. Patrzy — aż tu lezie po rękawie... co — nie potrzebuję powiadać. Jak też pani nie wrzaśnie, jak się nie zacznie ciskać a błagać, żeby to z niej zdjąć.
Miał Jan wtedy co słuchać, bo wszyscy na niego, że porządku nie pilnuje. A cóż jego pilnowanie! Po tym wypadku dobrał sobie do pomocy stójkowego i przez parę dni oddawali się wyłącznie płoszeniu włóczęgów z tych stron. Ale Jan, prócz dozorowania poczekalni, musi jeszcze obmiatać tor tramwaju, a stójkowy ma gdzieindziej posterunek.
— Było dobrze dzień, dwa — opowiada stróż znajomym. — Omijali. Ale zajrzał jeden, drugi — widzą, że mnie niema — i ot, wsunął się dziad zatabaczony, co godzinami w kącie się wysypia; wlazło dziewczysko ladaczne, oberwane a przemarzłe od latania cięgiem po ulicy, a za nią jużci jest jej najdroższy, któremu nóż z cholewy wygląda —